05 maja Z cyklu Życie Toczy Się Dalej: Poszukiwanie siebie, czyli „bunty duże i małe”
Kiedy 12 lat temu odbywałam praktyki w świetlicy socjoterapeutycznej, poznałam tam Ewelinę. Mówiono o niej wśród wychowawców – „zbuntowana nastolatka”. Miała niespełna 12 lat. Wtedy pierwszy raz spotkałam się w swojej pracy zawodowej z kategorią „buntu” wśród dzieci i młodzieży. Pierwszy nie ostatni. Także w mojej obecnej pracy z dorosłymi słyszę, że ich małe dziecko, duże dziecko, „dorosłe” dziecko się buntuje. Spotykam także dorosłych, którym etykietka „zbuntowanego” nonkonformisty nieźle leży. Ba może buntować się żona i mąż, no i mama też? Nie zapominajmy, że rozwój trwa całę życie, co oznacza okresy „buntów” także u dorosłych. W tym tekście skupię się jednak na dzieciach…
Istotę tego określenia, stanu poznałam 7 lat temu, kiedy sama zostałam mamą, kiedy szukałam odpowiedzi i wyjaśnień: o co chodzi z tym „buntem”, kiedy on się zaczyna?, ile w końcu trwa?, co zrobić, żeby go spacyfikować? Czym on w ogóle jest? Przecież musi być czymś strasznym i złym skoro przed nim ostrzegają życzliwi, doświadczeni ludzie, bliżsi i dalsi. A czasem i specjaliści od wychowania i rozwoju.
Samo słowo bunt okazuje się jednak na potęgę nieadekwatnym wobec tego, co właściwie się wtedy dzieje. Stąd poznanie i zrozumienie charakteru „buntu”, zmienia perspektywę jakiegokolwiek traktowania go.
„Bunt” jest określeniem w naszej kulturze jednoznacznie negatywnym. W koncepcji Roberta Mertona oznacza „sposób przystosowania jednostki poprzez odrzucenie zarówno celów społecznych grupy (wartości), jak i społecznie uznawanych środków realizacji tych celów (norm) oraz zastąpienie ich własnymi wartościami i normami”. (Sztompka, 2002, s.282). Towarzyszy temu odczucie niespójności co do systemu norm i wartości, poczucie niepewności i bezcelowości.
Słownik Języka Polskiego traktuje bunt jako ”wystąpienie grupy ludzi przeciwko jakiejś władzy”.
Mamy tu trzy główne składowe: przystosowanie osoby, odrzucenie wartości i norm, oraz wystąpienie przeciwko władzy. I może jeśli mowa o buntach, rewolucjach społecznych miałoby to swoje uzasadnienie i miejsce, ale dzieci? Przecież mają się jak „pączki w maśle”? I jeśli myśleć o władzy rodzicielskiej, w kategoriach „rządu”, to jeszcze zrozumiem. Ale czy władza rodzicielska jest rządem? Kodeks rodzinny i opiekuńczy tak ją pokrótce definiuje: jako „zespół praw i obowiązków rodziców względem małoletniego dziecka, mających na celu zapewnienie mu należytej pieczy i strzeżenia jego interesów”, jest tam też o tym, ze podstawowym kryterium determinującym treść i zakres tych praw i obowiązków jest dobro dziecka. A bez wątpienia interesem dziecka jest jego optymalny, harmonijny rozwój, szczególnie rozwój autonomii i niezależności. A to już wielu rodziców i wychowawców koli w oczy, gdyż budzi poczucie zagrożenia, wynikające z utraty kontroli nad dzieckiem. No bo co? Niezależne? Nie takie jak ja bym chciał?
Bez wątpienia dobrem dla dziecka są bezpieczne i optymalne warunki rozwoju całości osoby dziecka, których stworzenie należy do obowiązków opiekunów. Prawa mają więc za zadanie wsparcie i ochronę tego dobra.
Nie rodzimy się rodzicami, i co ciekawe nikt nas potem tego nie uczy. Ogromny dar i odpowiedzialność, bo stajemy się świadkami i uczestnikami, niejako twórcami nowego Istnienia, którego przyszłe życie w ogromny stopniu zależy od sposobu realizacji „praw i obowiązków” względem dziecka. I chyba największa trudność jaką zauważam w pracy z rodzicami i wychowawcami, to podejście: „jeśli coś jest dobre dla mnie, to musi być też dobre dla ciebie”, ocena i interpretacja zachowań i dążeń dziecka, przez pryzmat własnych doświadczeń, przekonań, często błędnych lub nieaktualnych. Tak jak w tym kawale: „Mama woła z okna do Jasia bawiącego się na podwórku: Jasiu, Jasiu!!! Jaś podbiega i pyta? Co mamo tym razem? Głodny jestem? Zmęczony? Czy mi zimno?”
Ale co z tymi „buntami”?
I tu pojawia się psychologia rozwojowa i osobowości, która dość jasno mówi o okresach równowagi i nierównowagi, kryzysach rozwojowych, konfliktach wewnętrznych czyli tych wszystkich momentach, w których w kształtującej się osobowości dziecka ma nastąpić zmiana, i kolejny etap. Najpopularniejsza koncepcja Erika Eriksona mówi o 8 przełomowych fazach rozwojowych – zadaniach, które to na określonych etapach rozwoju człowieka występują. Konflikt jest, ale nie jest wymierzony do kogoś z zewnątrz, rodziców czy wychowawców, więc nie chodzi o wystąpienie przeciwko komuś. Chodzi o adaptacje (przystosowanie), odnalezienie siebie w danych sytuacjach społecznych, doświadczenie autonomii i skonfigurowanie zależności.
Zaczyna się to we wczesnym dzieciństwie, najczęściej po 16 miesiącu życia, ale według większości badaczy, ten pierwszy „kryzys” jest kluczowy dla pozostałych. Dziecko „szokująco” odkrywa, że jest sobą! Nie mamą (opiekunem), ale sobą. W lustrze po raz pierwszy rozpoznaje siebie (wcześniej uważało, że to inne dziecko). Powstaje świadomość Ja, jako kogoś odrębnego i niezależnego. Mówi się o rozwoju „samowiedzy”. Pojawia się napięcie i lęk związane z konfliktem między autonomia a zależnością. Bo przecież są normy rodzinne i społeczne. I jestem JA . Okres nierównowagi, rozchwiania, gdy maluch poznaje kim jest, określa swoje i poznaje innych granice, bada je, nabywa umiejętności, uczy się świata jako odrębna osoba. Bardzo by chciał wszystko już „sam”, naturalnie dąży do niezależności, ale nie do końca mu to wychodzi tak jak oczekują opiekunowie. Dziecko jest w fazie egocentryzmu dziecięcego, nie umie, ba rozwojowo nie jest w stanie więc brać innych pod uwagę. Tak jak nie jest w stanie chodzić w 6 miesiącu życia. Oczekiwanie tego od malucha w tym wieku, zakończy się z rozczarowaniem i frustracją oraz epitetami: niegrzeczny, złośliwe etc. I oczywiście ze szkodą dla dziecka. Jest więc bez sensu, a stanowi tylko iluzoryczne zaspokajanie dorosłej potrzeby kontroli i bezpieczeństwa. Dziecko natomiast nie manipuluje, nie jest złośliwe, ale z determinacją i odwagą poszukuje siebie, tego czego ono chce, jak chce, kiedy chce, i próbuje to „ułożyć” w relacji z innymi. Tak jak potrafi próbuje dbać o siebie, o swoje potrzeby. Odkrywa, że coś jest „moje”, no bo przecież „jestem”, i niejako to „jego” na tym etapie stanowi o jego istnieniu. Znacie to odczucie, gdy stajecie się posiadaczami czegoś „fajowskiego”, i przez jakiś czas „nasycacie” się tym? Często skupiając na tym całą swoją uwagę? No właśnie.
Tak, opiekun może w tym czasie dziecko wesprzeć, albo „złamać”, nagiąć, wytresować (przypisując sobie sukces wychowawczy)… w imię wychowania – kosztem dziecka. „Tresura” (najczęściej za pomocą kar i nagród, ale o tym innym razem) prowadzi do wycofania lub nasilenia dążeń do autonomii. W wycofaniu maluch „chowa” się do środka, czasem by nigdy już nie wyjść, i nie dorosnąć. Naturalny konflikt rozwojowy pójdzie w kierunku regresu – wstydu i zwątpienia. Jest wtedy dzieckiem „grzecznym” (brr), ułożonym, będąc sterowanym przez innych i okoliczności w imię akceptacji i przynależności, ale tak naprawdę zamkniętym w klatce, nie wiedzącym czego chce i mającym trudność z wyrażaniem emocji i potrzeb. W lęku przed odrzuceniem, a zarazem bliskością. Kilka razy może jeszcze spróbuje wyjść i zaistnieć. Odnaleźć siebie i swoją drogę. I jeśli spotka sprzyjające warunki bez wątpienia mu się to uda. W nasileniu „buntu” z kolei przybiera obraz dziecka trudnego, roszczeniowego, nierzadko popadającego w konflikty z otoczeniem, próbującego za wszelką cenę udowodnić swoje istnienie. Całym sobą woła „jestem!”, zauważcie mnie!.
Nasuwa się pytanie co takiego ten rodzic, opiekun robi, żeby to dziecko złamać? Tutaj można wymienić m. in. nadmierną kontrolę (rodzic helikopter), żeby przypadkiem nie popełniało błędu (a tym samym nie uczyło się samodzielności i odpowiedzialności), krytykę, ocenianie, nieustające dążenia do zmiany tego co dziecko chce i co dziecko czuje oraz szukanie uzasadnień dlaczego ma tego nie chcieć i tego nie czuć (tu jest ten brak akceptacji – unieważnienie dziecka jako osoby). Zabiegi zmierzające do „naprawy dziecka”, żeby pasowało do jakiejś wizji rodzica bądź otoczenia. I nie chodzi tutaj o to, że rodzic ma się na wszystko zgadzać i robić to co dziecko chce, ale chodzi o postawę akceptującą, dającą prawo dziecku do chcenia tego czego właśnie chce i czucia tego co właśnie czuje, szczególnie w sytuacji gdy rodzic na coś się nie zgadza i robi się „afera”. Jest olbrzymia trudność opiekunów w przeżywaniu nieprzyjemnych emocji własnych, unikanie ich jak najgorszego zła, stąd też niedopuszczanie by dziecko czuło to co czuje. Wyobraźmy sobie sytuację, że zobaczyliśmy coś fajnego na witrynie sklepowej, i mówimy o tym najbliższej osobie, a ta argumentuje czemu mamy tego nie chcieć,czemu ma się to nam nie podobać lub stanowczo mówi nie? A gdyby zatrzymała się na chwilę i np. powiedziała, że fajne i rozumie czemu nam się to podoba, pooglądała i pofantazjowała? Historia ta może mieć wiele zakończeń. Uważna obecność bez prób zmieniania (manipulacji dorosłego), uczuć i pragnień dziecka wraz z późniejszym wyjaśnianiem zasadności decyzji jest jedną ze wspierających postaw wobec dziecka „szukającego siebie”. Tym czego najbardziej potrzebuje dziecko, jest przede wszystkim bezpieczna więź z opiekunem, relacja w której jest przestrzeń na przyjemności i trudne rzeczy, bez lęku, że jak pokaże np. wściekłość, choćby wynikającą z odmowy czegoś, to pójdzie do kąta (zostanie z tym samo), albo dosanie karę (nieakceptację siebie). Dla malucha oznacza to ból (mama mnie nie nie chce wraz ze złością, chce mnie tylko jak jestem fajny, mama mnie nie akceptuje, mama mnie odrzuca, czyli coś ze mną nie tak), osamotnienie (mama mnie nie rozumie, jestem zdany na siebie, nie można ufać ludziom), bezradność i lęk (nie wiem co się ze mną dzieje, czy ona przestała mnie kochać, wszystko jest bez sensu). I gniew (nienawidzę jej, jest głupia). Na tych doświadczeniach „elegancko” zbuduje się później zachwiane poczucie własnej wartości.
Postawa wspierająca i akceptująca pozwala dziecku odnaleźć zaufanie do samego siebie oraz daje mu przekonanie, że jest wystarczające i bezpieczne, a świadomość głębi tego co się dzieje pozwala opiekunowi zachować spokój i cierpliwość, którego właśnie tak bardzo potrzebuje w tym czasie zarówno dziecko i jak i opiekun.
Świat dziecka i jego spojrzenie bardzo różni się od tego jak widzą to dorośli, ono przeżywa całym sobą gdyż układ nerwowy (konkretnie mózg), szczególnie ta część odpowiedzialna za kontrolę emocji jest jeszcze bardzo nie dojrzały – wg Segel’a zakończenie dojrzewania tej części mózgu datuje się na 25 rok życia. Z przyczyn więc niedojrzałości dziecko nie jest w stanie się samo uspokoić a tym bardziej zrozumieć i potrzebuje do tego bliskości akceptującego dorosłego opiekuna. Bezsensownym więc wydają się wszystkie zabiegi mające na celu pohamowanie ekspresji emocji dzieci w okresie nierównowagi, spowodują jedynie stłumienie emocji na długie lata i wytworzenie błędnych (toksycznych) przekonań na temat siebie (np. nie czuj, nie pokazuj) i świata oraz utratę zaufania do siebie (skoro to co czuję jest złe, to nie mogę sobie ufać).
Dla dziecka zabawa na placu zabaw albo tą konkretna zabawką bądź wypicie z tego właśnie kubka jest najważniejszą rzeczą w danej chwili, dla dorosłego niezrozumiałą. Wyobraźmy sobie kibica oglądającego mundial na żywo i powiedzmy mu, żeby wyłączył telewizor i usiadł do stołu albo żeby poszedł wyrzucić śmieci. Jeśli odmówi czy powiemy wtedy o nim, że się buntuje, czy że dba o swoje potrzeby i to co dla niego ważne w danej chwili. Dla dziecka każde jego działanie, każde chcenie jest jak ten mundial.
„Nierozwiązanie” tego konfliktu, a właściwie jego rozwiązanie, przejawiające się wycofaniem, zwątpieniem (schowanie się dziecka do środka) utrudnia konstruktywne rozwiązywanie późniejszych zadań rozwojowych. Dziecko ma trudność w kolejnych etapach z podejmowaniem inicjatywy, z bliskością, z podjęciem odpowiedzialności. Niejednokrotnie widać to i słychać kiedy jest mowa o tym, że dorosły człowiek zachowuje się jak dziecko bądź kiedy ma trudność z rozpoznawaniem, kontrolą i ekspresją emocji, które po prostu są, a z którymi zawsze trzeba coś zrobić, żeby ich nie czuć i nie pokazać.
W późniejszych fazach rozwojowych występują kolejne okresy nierównowagi przeplatane z okresami względnej równowagi. Ich przebieg i nasilenie jest zależne od tego pierwszego buntu dwulatka. Wygląda to jak sinusoida, która z czasem ma coraz mniejszą częstotliwość i amplitudę.
I tak można się spodziewać nierównowagi (Ilg, Ames, 2015, s. 17.) u dzieci w wieku: dwóch i pół roku, trzech i pół, czterech i pół, pięciu i pół, siedmiu, dziewięciu lat. Potem wymagający okres dojrzewania (piękny i niesamowity czas – o tym co wtedy sie dzieje kiedy indziej). Troche buntów u młodych dorosłych, bunty „dojrzałych” zwane bilansami życia…Występuje tu duże zróżnicowanie i indywidualizm. Jest też jeden pewnik, każde dziecko – człowiek musi przez to przejść, i jest naturalnym elementem jego rozwoju. Świadomość tego i akceptacja pozwala patrzeć na dziecko – człowiek z podziwem i otwartością. Towarzyszyć mu, w sposób wspierający poprzez obserwację, nazywanie tego co się dzieje z nim i z innymi w interakcjach, w które wchodzi. I w myśl zasady, że trawa nie rośnie szybciej gdy się za nią ciągnie a „pomoc” poczwarce motyla w wydostaniu się z kokonu, kiedy nie jest na to gotowy skutkuje jego śmiercią, warto przyjąć z akceptacją dziecko i stwarzać mu warunki sprzyjające jego naturalnemu rozwojowi w jego własnym tempie.
Rosenberg podaje, że pod każdym zachowaniem dziecka (później dorosłego), zawsze kryje się jakaś potrzeba i tym samym dążenie do jej zaspokojenia. Samodzielnie lub w relacji z kimś. Trudność pojawia się, gdy potrzeby dziecka są inne w danym momencie niż potrzeby opiekuna (dziecko ma potrzebę zabawy, gdy dorosły odpowiedzialności za bycie punktualnie w pracy). Rozwiązaniem nie jest racja i „czyje ważniejsze”, ale szacunek i „spotkanie się po środku” (chwila wspólnej zabawy przed wyjściem, „zamknięcie” jej), sygnał, że moje jest ważne i twoje jest równie ważne. Takie podejście, gwarantuje budowanie relacji i więzi, opartej na szacunku i zaufaniu, zwiększając niejako potrzebę wzajemnej współpracy (która u małego dziecka, w fazie egocentryzmu dziecięcego na pewno nie jest priorytetowa).
Rodzice, opiekunowie, wychowawcy zadają najczęściej podobne pytanie – co robić? Odpowiadam – BYĆ PRZY. Dziecko z powodu niedojrzałości układu regulującego emocje, nie jest w stanie się samo uspokoić, izolacja i pozostawienie samemu sobie („niech się wypłacze”) nie może pomóc „wychować”. Dziecko by wrócić do równowagi potrzebuje bliskości dorosłego. Uważnej obecności. Na słowa i wyjaśnienia jest czas gdy emocje dziecka i dorosłego przepłyną. Czasem nawet bywają zupełnie niepotrzebne.
Często powtarzam, że dzieci pokazują opiekunom prawdę o nich, a właściwie o wyobrażeniach i ”automatach” w jakich ci funkcjonują. Bo czy naprawdę chodzi o to, że maluch krzyczy na ulicy i leży kopiąc, a my potrzebujemy właśnie spokoju, czy raczej o to, co inni pomyślą: nie radzi sobie, zła matka, okropny bachor etc. Czego tak naprawdę się boimy? Czego potrzebujemy? I co czuje i potrzebuje w tym momencie dziecko? Co jest tak naprawdę ważne dla mnie, dla niego?
Często też powtarzam, że życie w rodzinie z dziećmi, to ciężka praca… nad sobą. Nad swoimi przekonaniami, odklejaniem wyobrażeń osobie i innych (że coś ma być jakieś), w końcu konfrontuje z tym co jest i na co faktycznie mieliśmy i mamy wpływ (ach ta kontrola). Ta praca – rozwój – jest czystym życiem i celem samym w sobie. Jest niezwykle pociągająca, o ile przyjmie się swoją kompletność i wystarczalność, oraz jest się w kontakcie ze sobą w „tu i teraz”. Każde bycie samemu ze sobą lub z dzieckiem nie jest już nudne, monotonne i stresujące, a holistyczne spojrzenie na dwie strony relacji, pozwalają dostrzec fascynującą głębię tego kim się jest i kim jest ten maluch oraz dbać tylko o chwilę obecną. Z niej wypływa cała reszta, a na wszystko co ma być jest czas.
Pamiętam dokładnie, gdy nasz starszy syn (obecnie 7 lat), mając te swoje dwa lata z hakiem, pierwszy raz „położył się na chodniku”, bo nie chciał iść do lekarza, doskonale pamiętam co czułam patrząc na niego, widząc spojrzenie przechodniów, jakie myśli kłębiły mi się w głowie. I pamiętam, jak tylko mówiłam z mokrymi oczami, klęcząc i próbując przytulić: JESTEM przy Tobie. Wszystko wkoło przestało na parę chwil istnieć, potem wstaliśmy, popatrzeliśmy na siebie i poszliśmy dalej. Później „położył” się już tylko raz w parku, bo chciał zabawkę innego dziecka, serce już wiedziało co robić, a on zyskał przekonanie, że jest bezpieczny i ma prawo BYĆ z tym co się w nim dzieje.
Pamiętam jak drugi syn, mający AZS, krzyczał na łóżku, po kąpieli, bo nie chciał dać smarować się maściami. Pamiętam co myślałam i mówiłam, że to konieczne, żeby nie było ran, że to normalne,że się wścieka, gdy ktoś chce robić coś z jego ciałem bez jego zgody. Pamiętam moją decyzję, żeby sprawnie posmarować „na siłę”… i pamiętam jak leżałam potem 20 minut koło wijącego się i wyjącego z wściekłości i rozczarowania, nie pozwalającego się dotknąć dziecka. I powtarzałam, że mi przykro, że jestem, myśląc o tym jak długo to już trwa, a może by żelka, bajkę (przeszłoby od razu). W środku jednak czułam, że nie chcę i nie mam prawa nic przyspieszać, bo nic nie przyspieszę, a tylko przerwę i zablokuję. Że z szacunku do siebie i niego chcę i mogę przy nim być. Następnego wieczoru po kąpieli wyprostował rączki mówiąć: „smaruj mama”.
I pamiętam rozjuszoną, wściekłą najstarszą, teraz już 10-latkę, która dowiedziała się o odwołaniu wyjazdu do dziadka. Krzyczała, biła mnie po udach, płakała, uciekła do pokoju jak tylko powiedziałam, że musi być okropnie rozczarowana i wściekła… uciekła by pobyć ze sobą, wściekłą, „przygarnąć siebie”, wiedziałam, że nie mogę i nie chcę jej tego zakłócać sobą… wróciła po jakimś czasie by się przytulić.
I nasza najmłodsza, obecnie 4 latka, gdy miała te swoje 19 miesięcy – wyginająca się w tył, w każdym momencie, w którym choćby podejrzewa dorosłą chęć zmiany pieluchy, czy założenia ubrania, ale dziś już wiemy jak ją „podtrzymać”, jak wziąć pod uwagę jej autonomiczne chęci decydowania o sobie, czy o tym czy i kiedy jej zimno, a czasem po prostu sprawdzaniu, czy na pewno ktoś z jej zdaniem się liczy. Hmm…”powolne rodzicielstwo”, które de facto ułatwia wiele spraw.
Moje dzieci się nie buntują… nie bywają niegrzeczne, złośliwe… nie zawsze robią po prostu to co ja chcę i potrzebuję w danym momencie. NIE dla jednej potrzeby, oznacza TAK dla innej równie ważnej potrzeby. Zawsze jest „coś pod spodem”.
Warto przy tym pamiętać, że dzieci nie służą do zaspokajania potrzeb dorosłych, ale odwrotnie. Dorosłość teoretycznie zakłada, dojrzałość, gotowość do tego by zaspokajać swoje potrzeby samodzielnie, mając rozwinięty system poznawczy i emocjonalny.
Na wzajemność i współpracę z dzieckiem przyjdzie czas. A jej jakość zależy od więzi i relacji jaka między nimi powstanie. I zasadniczo większość rodziców chce, by dziecko współpracowało, bo widzi i rozumie sens, bo zależy mu na relacji, bo chce, nie zaś ze strachu przed karą czy oceną (różnymi formami braku akceptacji i odrzucenia) czy brakiem nagrody (warunkowanie). Dzieci dbają o siebie tak jak umieją na danym etapie. A umieją wystarczająco. Odkrywają siebie i rzeczywistość w jakiej wzrastają.
I tego dbania o siebie dorośli mogą pozazdrościć i się uczuć.
Z Miłością
Anna Cygan